czwartek, 23 czerwca 2016

16.6.16

Oj ten dzień zapamiętam na długo...
Na bardzo długo...
Strach jaki wtedy mnie ogarnął był przerażający sam w sobie...
Strach o zdrowie i życie mojej córki...

Ale na szczęście najpierw była mobilizacja i działanie na szybko...
Choć dziś wiem, że i te moje działanie nie było do końca racjonalne... i nie do końca bezpieczne dla mojego dziecka...
Ale... ale jak nie ma takich sytuacji często (i dzięki Ci Panie Boże że ich nie ma... i mam ogromną nadzieję że już nie będzie...) to człowiek nie wie tak do końca jak się zachować... Nie ma wypracowanych zachowań... które tak bardzo przydają się w kryzysowych sytuacjach...

Moja kochana -O- w czasie zabawy przed domem złamała rękę... do końca nie wiem jak to się stało... niestety byłam jeszcze wtedy w domu... ubierałam małą -A-... nie zdążyłam wyjść...
Nagle usłyszałam głośny, pełen przerażenia krzyk "mamo... ała... mamo... moja ręka..."
Nie było płaczu... był krzyk i strach...
Wybiegłam z domu... a ona biedna stała na placu z ręką wyprostowaną a pod skórą widać było przemieszczone kości...
Zaczęłam działać tak jak mi się wydawało, że powinnam... byłam sama w domu z -O- i małą -A-...
Więc pierwsze co mi przyszło do głowy... to telefon do męża... oczywiście nie odbiera... 
w między czasie zamknęłam dom i wsadziłam -A- i -O- do auta i pojechałam do teściowej... zostawiłam tam -A-... i pojechałam z -O- do Wojewódzkiego Szpitala... na Izbę przyjęć... to odległość ok. 12km... 
Do głowy mi nie przyszło, że tam nie przyjmują dzieci... 
Choć mieliśmy 9 lat temu sytuację z najstarszą córką, że jechaliśmy na szycie palca do szpitala oddalonego od nas ok. 30km, bo tam przyjmowali dzieci z naszego rejonu... ale w tym momencie w ogóle mi to nie przyszło do głowy...
Gdy dojechałam na miejsce wbiegłam na Izbę przyjęć trzymając -O- na rękach... 
Jak dobrze, że tak mało waży... choć ciągle narzekam że mało je i taka chudzina...
Od razu Pani z okienka skierowała mnie do sali... bez rejestracji... bez czekania... pomyślałam... jak dobrze ze nie każą w kolejce czekać...
A tam lekarz... jak to lekarz... pierwsze słowa... na moje zdanie "Dzień dobry, córka złamała rękę", zapytał kto mnie tu skierował... a ja na to że Pani z rejestracji... ale on na to, że pyta kto mi tu kazał przyjechać... a ja mu mówię że nikt że tak sama... że blisko przecież... 
Na to lekarz stwierdził, że oni nie mogą pomóc mojej córce, bo oni dzieci nie przyjmują, że trzeba jechać gdzie indziej... do innego szpitala oddalonego o 30km...
Ale jak to... jak ja tam dojadę... pomyślałam... jak ja mam tam jechać jak ja drogi nie znam... i mówię mu... że ja tam nie trafię...
No to się dowiedziałam... że to się karetkę wzywa w takiej sytuacji a nie dziecko autem wiezie do szpitala... jeszcze nie do tego co trzeba...
Teraz wiem... 
i pewnie jakbym nie była sama... to może i by ta myśl przyszła do głowy... 
że karetkę trzeba... 
bo przecież to takie oczywiste, ze jak coś się stanie to na pogotowie trzeba dzwonić...
ale nie przyszła mi ta myśl do głowy... 
a przecież... przecież mogła mieć inne obrażenia... może głową uderzyła... może plecy... a ja ją tak do auta... 
Wiem, że zrobiłam źle... że trzeba było karetkę wzywać...
Ale ja myślałam, że tak szybciej będzie... bo przecież zanim karetka do nas dojedzie to ja już będę w szpitalu... no ale nie pomyślałam, że nie w tym co trzeba...
I usłyszałam, że to teraz jeszcze bardziej się wydłuży... że zanim karetka przyjedzie... i zanim zajedziemy to znowu ponad godzinę dłużej...
Ale pojawiła się myśl w głowie lekarza... i dziękuję, że się pojawiła... że przecież ich karetka może nas zawieść...
I tak się stało... droga dłużyła mi się niesamowicie... -O- miała tymczasowe usztywnienie ręki... ale bardzo ją bolała... na każdym wertepie odczuwała ból... a ja razem z nią cierpiałam... bo wiedziałam, że nie jestem w stanie jej pomóc...
Jak już dojechałyśmy... posadzili ją na wózek i widziałam że jest jej już lepiej...
Ale za to ze mnie chyba zeszła cała adrenalina i zdenerwowanie dało górę... 
Dostałam takiej zadyszki, że Pani z Izby przyjęć zapytała czy ja biegłam za tą karetką... 
nie mogłam normalnie oddychać... 
nie umiałam spokojnie napierać powietrza... 
tylko łapałam je jakbym za chwilę miała iść pod wodę...
 jakby to były ostatnie moje oddechy...

Moja -O- była taka dzielna i odważna...
 a ja matka... nie zdałam egzaminu... 
potem przyszły drętwienia nóg i rąk... osłabienie i zawroty głowy...

A ona biedna siedziała i patrzyła na matkę, która nie umiała zapanować nad swoim organizmem...
Starałam się aby tego nie widziała... 
nie mówiłam jej że się źle czuję... 
do momentu kiedy musiałam się napić choć łyka wody... 
choć obiecałam... obiecałam, że nie będę piła... 
bo ona też nie może pić... przypuszczałam, że będzie operacja...

Powiem szczerze, że nie wiem jak przetrwałam ten czas kiedy musiałam z nią sama po tym szpitalu jeździć miedzy piętrami i szukać radiologii, a potem na nowo izby przyjęć... 
nie wiem co działo się dookoła, kto nas mijał... gdzie co stało..., 
gdzie skręcałam do windy, mimo iż ktoś uprzejmy tłumaczył...

Odetchnęłam na chwilę jak już byłyśmy na oddziale i Ola spokojnie leżała w łóżku... 
i czekałyśmy na decyzję lekarza... 
Usłyszałam, że będzie najprawdopodobniej zespolenie podczas operacji...
Ale z uwagi na konieczność znieczulenia ogólnego... operacja ok. godz. 23-24...
Czekałam na męża... 
Zanim położył małą -A-, która nie chciała zasnąć tego wieczoru... 
chyba czuła zdenerwowanie i nerwową atmosferę... 
Przyjechał...  po 23:00...
Ale zdążył... przed operacją... dobrze że zdążył...

Zawiozłam ją na blok operacyjny... 
to tam pierwszy raz dopiero pojawił się strach w oczach -O-... 
i powiedziała, że bardzo się boi... 
Ja też strasznie się bałam... 
bałam się tego znieczulenia do operacji... i ewentualnych komplikacji... 
Ale musiałam dodawać otuchy... i przytulać i całować... 
na szczęście, po otrzymaniu zastrzyku zasnęła tak szybko, że nie pamięta nawet tego jak wjeżdżała na salę operacyjną...

Za to na drugi dzień było już dużo lepiej... i ze mną i z -O-...
I co mnie bardzo zadziwiło...
Moja -O- pamiętała wszystko z poprzedniego wieczoru... 
i drogę na radiologię i z powrotem  do windy... 
i wiedziała gdzie na Izbie stały automaty z piciem i jedzeniem... 
i co najważniejsze... 
że w karetce obiecałam jej że póki będzie miała gips to będzie jadła lody dwa razy dziennie...
Ach te dzielne dzieci...
Ostatecznie okazało się że to jest złamanie do Monteggia, czyli tak ogólnie pisząc złamanie w 1/3 bliższej kości łokciowej z jednoczesnym zwichnięciem głowy kości promieniowej...

Teraz odliczanie do kontroli... aby była pewność że kość się dobrze zrasta i że zwichnięcie też dobrze się leczy...

-Dorota-

Wszystkie zdjęcia i treści zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Zgodnie z Dz.U. z 1994 r. Nr 24 poz.83 mam prawo do ich ochrony i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i rozpowszechnianie bez mojej wiedzy.

środa, 15 czerwca 2016

TRUSKAWKOWO MI...!

Dziś tak szybciutko...
Jakiś czas temu opublikowałam post z przepisem na koktajl z mango i obiecałam że następnym razem będzie na różowo...

Trochę czasu upłynęło a post z różowym koktajlem nie pojawił się...
Ale dziś zamierzam te zaległości nadrobić...

Zatem zapraszam na kolejny przepis na koktajl z płatkami owsianymi, który może zastąpić drugie śniadanie...

Jako, że sezon truskawkowy w pełni, dziś przepis na koktajl truskawkowo-bananowy... oczywiście z płatkami owsianymi oraz tym razem także z płatkami żytnimi...

Składniki, które będą potrzebne do przygotowania tego koktajlu:
  • 4 łyżki płatków owsianych
  • 2 łyżki płatków żytnich
  • wrzątek lub mleko (u nas tym razem mleko - na próbę jak zareaguje mała -A-)
  • kubeczek jogurtu
  • maślanka
  • pół kubeczka kremówki
  • 1 banan
  • sporo truskawek
  • 1 łyżka miodu

Wykonanie:



1. Płatki owsiane zalewamy wrzątkiem lub mlekiem i odstawiamy na ok. 10 minut aby napęczniały...





Gdy płatki owsiane sobie spokojnie pęcznieją możemy w tym czasie wrzucać pozostałe składniki do miksera....



 2. Truskawki umyłam, oczyściłam ze szypułek..., banan został umyty, obrany ze skórki i pokrojony na kawałki 

3. Następnie dodałam napęczniałe płatki owsiane i żytnie.

4. Potem przyszła kolej na maślankę, jogurt i kremówkę.

5. Następnie dodałam miód...

6. Wszystko zmiksowałam na gładki koktajl...













Smacznego !

Jak podają źródła w internecie truskawki zawierają więcej witaminy C niż owoce cytrusowe! Ponadto zawierają witaminy z grupy B, w tym witaminę B1 i B2 oraz witaminę PP, która m.in. utrzymuje skórę w dobrej kondycji, zapewnia prawidłowe funkcjonowanie nerwów i przewodu pokarmowego. Truskawki wpływają na poprawę przemiany materii i oczyszczają jelita z resztek pokarmu oraz korzystnie wpływają na naturalną florę bakteryjną.
Zawarty w truskawkach wapń i fosfor wzmacniają kości i zęby oraz poprawiają pracę mięśni, a w połączeniu z magnezem odkwaszają organizm.
Truskawki posiadają także właściwości odtruwające i oczyszczające.
Chronią przed anemią, wzmacniają organizm, wpływają korzystnie na cerę i włosy.

Co do nietolerancji histaminy to koktajl ten nie jest za bardzo wskazany...
Jak wspomniałam w poprzednim poście... osoby z nietolerancją histaminy muszą uważać na dojrzałe banany...
A i z truskawkami niestety trzeba uważać... niestety nie są wskazane... 

Jeśli mój przepis zainspirował Cię do zrobienia własnego koktajlu – koniecznie napisz o tym w komentarzu albo wrzuć fotkę na tablicę Niedoskonałej-mammy na Facebooku


-Dorota-

Wszystkie zdjęcia i treści zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Zgodnie z Dz.U. z 1994 r. Nr 24 poz.83 mam prawo do ich ochrony i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i rozpowszechnianie bez mojej wiedzy.

piątek, 10 czerwca 2016

CZAS ABY ŻYĆ...

Łatwo jest nie zauważyć rzeczy najważniejszych, najistotniejszych w naszym życiu...

Pięknego poranku... gdy słońce wdziera się do domu każdym oknem...
Spokojnie śpiącego dziecka, którego nie sposób dobudzić rano do szkoły...
Piękna możliwości przyglądania się dzieciom podczas śniadania...

Tych wielu chwil w ciągu dnia, które obecnie mamy aby być razem...

Spokojnych wieczorów... które niosą oddech i spokój po całym męczącym dniu...

Pięknych zachodów słońca..., które u nas są jak zachody w Afryce... przynajmniej mi się tak kojarzą... choć osobiście nie miałam możliwości oglądać afrykańskich zachodów słońca...

Pośpiech dnia codziennego i zdenerwowanie na uciekające tak szybko minuty powodują, że gdzieś o tym wszystkim zapominam... i złoszczę się, poganiam...
Szczęście z bycia mamą tak wspaniałych dziewczynek ucieka gdzieś na drugi plan...

A przecież już za niedługo mogę nie mieć tej możliwości...
Nie będę mogła z nimi rano być... odbierać ze szkoły... jeść wspólnie obiadów... Będzie jeszcze mniej czasu na wspólne bycie...

Czasem łatwo dać się zaślepić własnym wyobrażeniom szczęścia i spełnienia...
Szukać, zastanawiać się, dążyć... a nie zauważać tego co się ma...
Czasem łatwiej płakać nad brakiem czegoś niż zauważyć to co mamy...
Czasem potrzeba kogoś, kto powie nam kilka bolesnych słów, na które na pewno się obrazimy, może i rozpłaczemy... ale po chwili zastanowienia wiemy że ta osoba ma rację... że czas coś zmienić...

Czasem nasze plany zostaną zagrożone przez czynniki zewnętrzne i nagle okaże się, że nie mamy już tego czasu dla bliskich, na który tak liczyliśmy... niemal byliśmy pewni że on będzie... że jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że nikt nam tego czasu dla rodziny nie zabierze... 

I tak jakoś pozwalamy aby dni uciekały... bo przecież mogę jutro, pojutrze... tyle jeszcze tego czasu mam...

Ja ostatnio mam wrażenie, że gubię własne dni... 
Że bardzo szybko te dni uciekają...
Że nie wykorzystuję tego czasu tak jak powinnam... 
Za to niestety wieczorami zdarza mi się płakać do poduszki... że ten dzień przecież mógł wyglądać inaczej... lepiej... 

Ale do wielu spraw trzeba dojrzeć i trzeba pamiętać że nie mamy do dyspozycji wieczności... a tak naprawdę tylko chwilkę...
Dzieci rosną bardzo szybko... za szybko... 
Aż me serce przenika strach, że za niedługo oddalą się ode mnie... już za chwilę będą chciały wyfrunąć z gniazda...

I przychodzi otrzeźwienie... kubeł zimnej wody na głowę... 
I refleksja, że tyle czasu zostało zmarnowane... i że nie ma już tyle czasu, ile byśmy chcieli... ile zakładaliśmy, ze mamy...
Ba...  nawet nie wiemy, tak naprawdę, ile nam tych chwil na życie pozostało...
Czas przestać się usprawiedliwiać... szukać wymówek...

Czas zacząć żyć... 

Cieszyć się tym co mam... 

Czerpać radość z każdej chwili...
Bo nic nie jest dane raz na zawsze...

Czas łapać chwile i doceniać je i upajać się każdym oddechem...

Trzeba żyć tak aby każdy dzień był tym dniem ostatnim...
Każdego dnia budzimy się i zaczynamy od nowa... 
Każdego dnia dostajemy nową szansę... którą trzeba wykorzystać...

Nie chcę aby moje życie i codzienne sprawy były zwyczajnością... 
Nie chcę aby wszystko było ułamkiem sekundy... która jest jedną z wielu... niezauważalną zupełnie…
Chcę aby każda chwila była wyjątkowa... niosła radość i spełnienie... chcę pozytywnie patrzeć na świat i na moją rodzinę...

Tego trzeba się nauczyć... i wiem że nie jest to łatwe... ale muszę, chcę  i będę próbować...

Każdego ranka muszę dziękować Bogu za dar kolejnego dnia, który mogę spędzić z moimi córkami i z moim mężem...
Przesyłam wszystkim uściski i udanego weekendu życzę i szczęśliwego życia...

Ja odkładam wiele nieistotności na potem. Czas na życie!

Moje motto na najbliższy czas...
Przestań czekać…
...na piątek...
...na wakacje...
...na chwilę spokoju...
...na kogoś kto Cię uszczęśliwi...
Przestań czekać na życie...
Szczęście osiąga się wtedy kiedy przestajesz czekać a zaczynasz korzystać z chwili obecnej...

-Dorota-



Wszystkie zdjęcia i treści zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Zgodnie z Dz.U. z 1994 r. Nr 24 poz.83 mam prawo do ich ochrony i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i rozpowszechnianie bez mojej wiedzy.

piątek, 3 czerwca 2016

TARASOWE WYZWANIE...

Nasz dom wymaga jeszcze wiele... naprawdę wiele pracy...

Tyle miejsc wymaga jeszcze wykończenia... 
Od czasu kiedy budowaliśmy dom i urządzaliśmy parter minęło już trochę czasu... 
choć urządzanie to zbyt duże słowo w naszym przypadku... 
po prostu chcieliśmy jak najszybciej się wprowadzić... i żeby nie zrujnowało nas to finansowo...

Teraz urządziłabym to wszystko całkiem inaczej... w innych barwach przede wszystkim... już te kilka lat temu uwielbiałam szarości i biel... ale mój -M- nie był przekonany... bał się że dom będzie smutny... niestety nie udało mi się go przekonać... 
jak był czas malowania niestety nie mogłam być codziennie na budowie... bo przecież była praca, dzieci i wcześniejsze mieszkanie do ogarnięcia... 
i niestety otrzymywałam od mojego -M- niespodzianki w postaci np. żółtych ścian w holu i klatce schodowej... koszmar dla mnie jakiś... nawet mój tata próbował mnie przekonać, że jak przyjdzie ponura jesień i brzydka zima to ten słoneczny kolor będzie cieszył moje oczy... ale niestety ani razu mnie nie ucieszył... 
Co do niektórych lamp też mam duże zastrzeżenia... ale ... jak to mówią czasem lepiej iść na kompromis... tym bardziej w takich sprawach jak lampy czy kolor ścian...
Teraz mój -M- daje się od czasu do czasu przekonać do moich pomysłów i dzięki temu najstarsza -J- ma szare ściany i białe meble w pokoju... co jeszcze te kilka lat temu nie było do pomyślenia w naszym domu... 
To jest i nadzieja że i kiedyś w salonie nasze meble będą białe... i w kuchni...
ale myślę że pomału uda się i parter zmienić... i naszą sypialnię... jest zbyt ciemna... niestety uparłam się kiedyś na czerwone meble do sypialni... (wtedy mój -M- się ugiął i się na nie zgodził)... podobały mi się i w sumie podobają nadal... ale sypialnię mamy od zachodu i niestety jest dość ciemna... Super się w niej odpoczywa latem bo jest to zarazem najmniej nasłoneczniony pokój w domu... ale jednak...
No, ale ja nie o tym chciałam... tzn. o urządzaniu... ale nie sypialni...

Ponieważ mamy obecnie ciepłe miesiące roku... to większość czasu spędzamy na dworze... więc będziemy urządzać taras... 
oj... koncepcji było bardzo dużo... za dużo... 
ale w końcu jest prawie ta ostateczna... no prawie ostateczna...
tzn. na razie najważniejsze, że w końcu podjęliśmy decyzję, że zrobimy stałe zadaszenie... 
choć jeszcze nie wiemy czym zadaszymy... 
na razie zrobimy konstrukcję... w tamtym roku położyliśmy na podłogę tarasu deski kompozytowe... w kolorze, który teraz bym zmieniła... 
ale niestety nie wytrzymały zmian pogodowych i w tym roku je wygięło... 
dlatego postanowiliśmy przykryć taras... początkowo miała to być markiza... ale ze względu na wymiary tarasu musiałyby być co najmniej dwie a i tak by całego tarasu nie zakryły.... 
Potem padł pomysł żagla... przynajmniej nad częścią tarasu... niestety u nas są dość silne wiatry i po zasięgnięciu opinii i głębszym zastanowieniu zrezygnowaliśmy z tego pomysłu...
I w końcu podjęliśmy decyzję o zadaszeniu... 
Trochę się zastanawialiśmy czy nie zaciemni nam to salonu... ale w sumie taras mamy od południa... a przynajmniej część dachu nad tarasem chcemy mieć przeszkloną... przynajmniej nad oknami... więc myślę że nie będzie źle...
Co prawda marzy mi się cały szklany dach... ale te ceny... 
a najbardziej szczęśliwa bym była jakbyśmy z tego tarasu zrobili coś w rodzaju zimowego ogrodu...
tzn. zamknąć cały taras okiennymi ścianami i dachem z okien... ale to marzenie nie jest na razie do zrealizowania więc musi mi wystarczyć na razie samo zadaszenie...

Ale pojawił się kolejny dylemat... marzy mi się aby cała konstrukcja dachu i balustrady, które będą drewniane... były białe... i deskowanie dachu od spodu też białe... ale jakoś gryzie mi się to z kolorami które już mamy... tzn. z kolorem elewacji domu, kolorem podłogi na tarasie i kolorem schodów dopiero co zrobionych a których mój -M- nie chce za bardzo przemalować... bo to dużo roboty...
Takie mamy teraz kolory...
Elewacja ma trochę inny kolor niż na zdjęciu... bardziej "żywy" ... słupek który widać teraz jest koloru Teak... i taki kolor ma podbitka pod dachem i taki kolor ma balustrada z przodu domu przy schodach i wejściu do domu.... pewnie w takim kolorze będzie też balustrada na balkonie na piętrze... schody tarasowe też mają taki kolor i podłoga... 
Dach jest czarny (w sumie to niby czarno-brązowy, ale jakoś tego brązu nie widać...)...  cokół dookoła domu czarno-brązowy... okna złoty dąb... a rolety brązowe... rynny miedziane... więc ta biel... no cóż... piękna ale czy będzie pasować...
no i teraz nie wiem czy robić taras w bieli... czy jednak zostać przy tym Teak'u... który też nie jest zły i pasuje do całości ale jest ciemny...
Może ktoś z Was mi coś doradzi...
Czekamy na zamówione drewno na konstrukcję więc mam w sumie niewiele czasu...

A ponieważ na razie czekamy a i pracami tarasowymi będzie zajmuje się głównie mój -M-... więc mi pozostało tylko szukać inspiracji i ewentualnie kupowanie jakiś drobiazgów...
I tak zakupiłam ostatnio kwietniki metalowe... w pewnym dyskoncie...
W sumie po złożeniu nie są złe... a i cena była bardzo przystępna...
Oczywiście przy skręcaniu musiałam mieć pomoc... bo jakby inaczej... bez małej -A- nie można nic zrobić...
Tak prezentują się kwietniki po złożeniu... 
A po skończonej pracy czas na zabawę w "strzelanie"...
-Dorota-

Wszystkie zdjęcia i treści zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Zgodnie z Dz.U. z 1994 r. Nr 24 poz.83 mam prawo do ich ochrony i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i rozpowszechnianie bez mojej wiedzy.

środa, 1 czerwca 2016

PIERWSZE ZBIORY ;)

Zbiory... no to może za dużo powiedziane... ale już od jakiegoś czasu cieszymy się rzodkiewkami z własnego ogródka...

Mamy kilka odmian... różowe... fioletowe... żółte... białe... nie pamiętam jak się nazywają, ale niestety wszystkie są palące... ale da się zjeść... choć dziewczynki kręcą czasem nosem...

No i niestety robaczkom smakują moje rzodkiewki... i to bardzo... ale tak to jest jak się nie używa żadnych specyfików... 

Oprócz nawozu nic nie stosuję w ogródku... żadnych specyfików czy to naturalnych czy innych...

W ogródku pojawiają się już też truskawki... tzn. pojawiły się już jakiś czas temu ale na razie wszystkie jeszcze zielone... 









Ale dwie czerwone już były... musiałam je równo podzielić na wszystkich...









A najbardziej mnie cieszy to, iż nawet te malutkie krzaczki truskawek, które na szybko w tamtym roku, już późną jesienią, wsadziłam do ziemi, w tym roku mają już owoce...

W tamtym roku wiosną posadziliśmy 100 sadzonek truskawek... trzy odmiany...wtedy kupiliśmy je w internecie...
Gdzieś od około lipca zaczęły wypuszczać pędy, z których powstały nowe sadzonki, jesienią je zebrałam, tzn. odcięłam tuż przy krzaku i wsadziłam do ziemi...tak jak były na pędach, jedna za drugą, nie rozcinając pędów... czasu miałam mało... 
nawet początkowo to chciałam te pędy wyrzucić... ale potem sobie pomyślałam czemu nie spróbować... może się przyjmą... i w sumie już na ostatni dzwonek, wsadziłam je do ziemi, bez jej wcześniejszego przygotowania..., bo sądziłam, że na wiosnę przesadzę je w odpowiednie miejsce... 
Nawet dzieci jak się bawiły to zdarzało się im po nich chodzić... bo część była posadzona obok dotychczasowych grządek... 
i ku mojemu zdziwieniu się przyjęły... na wiosnę poszłam je wyplewić... ale niestety nie udało mi się przygotować pod nie nowego miejsca.., więc rosną sobie tak wśród trawy, a ja plewię je co jakiś czas... ale najważniejsze że mają owoce...

Niestety coś mi nie wyszła sałata... :(
Ale spróbuję jeszcze raz...

Zapomniałam sobie napisać kiedy posiałam kalarepki, buraczki, brokuł, kalafior... nie zaznaczyłam sobie nawet w kalendarzu... ale było to już jakiś czas temu... co nie co powschodziło... ale niestety nie zaznaczyłam sobie gdzie co posiałam... tak to jest jak robi się na szybko z pomocą małych rączek... które bardzo szybko się niecierpliwią...

Z rozpoznaniem buraczków nie mam kłopotów...

ale te inne to jeszcze bardzo podobne do siebie... choć chyba domyślam się które to kalarepa... ;)

Przypominam, że ja jestem całkowicie początkujący ogrodnik... i wychowywałam się w mieście... ;)

Kalarepy, brokuł, kalafior siałam bezpośrednio do gruntu... zobaczymy co z tego wyjdzie...

Niestety brak mi cierpliwości i systematyczności w podlewaniu i doglądaniu... dlatego w moim przypadku nie wchodzi w grę sianie najpierw do małych doniczek a dopiero potem przesadzanie do gruntu... wszystko by mi uschło... 
a tak idę wieczorem do ogródka i wszystko razem podlewam...

W planach miałam jeszcze dynie, cukinie i arbuza... no i gdzieś tam pojawiła się myśl o ogórkach... ale nie mam czasu skopać sobie kolejnej części ogródka... i niestety nie wiem czy coś z tego będzie...

W między czasie od mamy dostałam kilka sadzonek pomidorów, które posadziłam już do ziemi...

-Dorota-

Wszystkie zdjęcia i treści zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Zgodnie z Dz.U. z 1994 r. Nr 24 poz.83 mam prawo do ich ochrony i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i rozpowszechnianie bez mojej wiedzy.