czwartek, 23 czerwca 2016

16.6.16

Oj ten dzień zapamiętam na długo...
Na bardzo długo...
Strach jaki wtedy mnie ogarnął był przerażający sam w sobie...
Strach o zdrowie i życie mojej córki...

Ale na szczęście najpierw była mobilizacja i działanie na szybko...
Choć dziś wiem, że i te moje działanie nie było do końca racjonalne... i nie do końca bezpieczne dla mojego dziecka...
Ale... ale jak nie ma takich sytuacji często (i dzięki Ci Panie Boże że ich nie ma... i mam ogromną nadzieję że już nie będzie...) to człowiek nie wie tak do końca jak się zachować... Nie ma wypracowanych zachowań... które tak bardzo przydają się w kryzysowych sytuacjach...

Moja kochana -O- w czasie zabawy przed domem złamała rękę... do końca nie wiem jak to się stało... niestety byłam jeszcze wtedy w domu... ubierałam małą -A-... nie zdążyłam wyjść...
Nagle usłyszałam głośny, pełen przerażenia krzyk "mamo... ała... mamo... moja ręka..."
Nie było płaczu... był krzyk i strach...
Wybiegłam z domu... a ona biedna stała na placu z ręką wyprostowaną a pod skórą widać było przemieszczone kości...
Zaczęłam działać tak jak mi się wydawało, że powinnam... byłam sama w domu z -O- i małą -A-...
Więc pierwsze co mi przyszło do głowy... to telefon do męża... oczywiście nie odbiera... 
w między czasie zamknęłam dom i wsadziłam -A- i -O- do auta i pojechałam do teściowej... zostawiłam tam -A-... i pojechałam z -O- do Wojewódzkiego Szpitala... na Izbę przyjęć... to odległość ok. 12km... 
Do głowy mi nie przyszło, że tam nie przyjmują dzieci... 
Choć mieliśmy 9 lat temu sytuację z najstarszą córką, że jechaliśmy na szycie palca do szpitala oddalonego od nas ok. 30km, bo tam przyjmowali dzieci z naszego rejonu... ale w tym momencie w ogóle mi to nie przyszło do głowy...
Gdy dojechałam na miejsce wbiegłam na Izbę przyjęć trzymając -O- na rękach... 
Jak dobrze, że tak mało waży... choć ciągle narzekam że mało je i taka chudzina...
Od razu Pani z okienka skierowała mnie do sali... bez rejestracji... bez czekania... pomyślałam... jak dobrze ze nie każą w kolejce czekać...
A tam lekarz... jak to lekarz... pierwsze słowa... na moje zdanie "Dzień dobry, córka złamała rękę", zapytał kto mnie tu skierował... a ja na to że Pani z rejestracji... ale on na to, że pyta kto mi tu kazał przyjechać... a ja mu mówię że nikt że tak sama... że blisko przecież... 
Na to lekarz stwierdził, że oni nie mogą pomóc mojej córce, bo oni dzieci nie przyjmują, że trzeba jechać gdzie indziej... do innego szpitala oddalonego o 30km...
Ale jak to... jak ja tam dojadę... pomyślałam... jak ja mam tam jechać jak ja drogi nie znam... i mówię mu... że ja tam nie trafię...
No to się dowiedziałam... że to się karetkę wzywa w takiej sytuacji a nie dziecko autem wiezie do szpitala... jeszcze nie do tego co trzeba...
Teraz wiem... 
i pewnie jakbym nie była sama... to może i by ta myśl przyszła do głowy... 
że karetkę trzeba... 
bo przecież to takie oczywiste, ze jak coś się stanie to na pogotowie trzeba dzwonić...
ale nie przyszła mi ta myśl do głowy... 
a przecież... przecież mogła mieć inne obrażenia... może głową uderzyła... może plecy... a ja ją tak do auta... 
Wiem, że zrobiłam źle... że trzeba było karetkę wzywać...
Ale ja myślałam, że tak szybciej będzie... bo przecież zanim karetka do nas dojedzie to ja już będę w szpitalu... no ale nie pomyślałam, że nie w tym co trzeba...
I usłyszałam, że to teraz jeszcze bardziej się wydłuży... że zanim karetka przyjedzie... i zanim zajedziemy to znowu ponad godzinę dłużej...
Ale pojawiła się myśl w głowie lekarza... i dziękuję, że się pojawiła... że przecież ich karetka może nas zawieść...
I tak się stało... droga dłużyła mi się niesamowicie... -O- miała tymczasowe usztywnienie ręki... ale bardzo ją bolała... na każdym wertepie odczuwała ból... a ja razem z nią cierpiałam... bo wiedziałam, że nie jestem w stanie jej pomóc...
Jak już dojechałyśmy... posadzili ją na wózek i widziałam że jest jej już lepiej...
Ale za to ze mnie chyba zeszła cała adrenalina i zdenerwowanie dało górę... 
Dostałam takiej zadyszki, że Pani z Izby przyjęć zapytała czy ja biegłam za tą karetką... 
nie mogłam normalnie oddychać... 
nie umiałam spokojnie napierać powietrza... 
tylko łapałam je jakbym za chwilę miała iść pod wodę...
 jakby to były ostatnie moje oddechy...

Moja -O- była taka dzielna i odważna...
 a ja matka... nie zdałam egzaminu... 
potem przyszły drętwienia nóg i rąk... osłabienie i zawroty głowy...

A ona biedna siedziała i patrzyła na matkę, która nie umiała zapanować nad swoim organizmem...
Starałam się aby tego nie widziała... 
nie mówiłam jej że się źle czuję... 
do momentu kiedy musiałam się napić choć łyka wody... 
choć obiecałam... obiecałam, że nie będę piła... 
bo ona też nie może pić... przypuszczałam, że będzie operacja...

Powiem szczerze, że nie wiem jak przetrwałam ten czas kiedy musiałam z nią sama po tym szpitalu jeździć miedzy piętrami i szukać radiologii, a potem na nowo izby przyjęć... 
nie wiem co działo się dookoła, kto nas mijał... gdzie co stało..., 
gdzie skręcałam do windy, mimo iż ktoś uprzejmy tłumaczył...

Odetchnęłam na chwilę jak już byłyśmy na oddziale i Ola spokojnie leżała w łóżku... 
i czekałyśmy na decyzję lekarza... 
Usłyszałam, że będzie najprawdopodobniej zespolenie podczas operacji...
Ale z uwagi na konieczność znieczulenia ogólnego... operacja ok. godz. 23-24...
Czekałam na męża... 
Zanim położył małą -A-, która nie chciała zasnąć tego wieczoru... 
chyba czuła zdenerwowanie i nerwową atmosferę... 
Przyjechał...  po 23:00...
Ale zdążył... przed operacją... dobrze że zdążył...

Zawiozłam ją na blok operacyjny... 
to tam pierwszy raz dopiero pojawił się strach w oczach -O-... 
i powiedziała, że bardzo się boi... 
Ja też strasznie się bałam... 
bałam się tego znieczulenia do operacji... i ewentualnych komplikacji... 
Ale musiałam dodawać otuchy... i przytulać i całować... 
na szczęście, po otrzymaniu zastrzyku zasnęła tak szybko, że nie pamięta nawet tego jak wjeżdżała na salę operacyjną...

Za to na drugi dzień było już dużo lepiej... i ze mną i z -O-...
I co mnie bardzo zadziwiło...
Moja -O- pamiętała wszystko z poprzedniego wieczoru... 
i drogę na radiologię i z powrotem  do windy... 
i wiedziała gdzie na Izbie stały automaty z piciem i jedzeniem... 
i co najważniejsze... 
że w karetce obiecałam jej że póki będzie miała gips to będzie jadła lody dwa razy dziennie...
Ach te dzielne dzieci...
Ostatecznie okazało się że to jest złamanie do Monteggia, czyli tak ogólnie pisząc złamanie w 1/3 bliższej kości łokciowej z jednoczesnym zwichnięciem głowy kości promieniowej...

Teraz odliczanie do kontroli... aby była pewność że kość się dobrze zrasta i że zwichnięcie też dobrze się leczy...

-Dorota-

Wszystkie zdjęcia i treści zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa. Zgodnie z Dz.U. z 1994 r. Nr 24 poz.83 mam prawo do ich ochrony i nie wyrażam zgody na ich kopiowanie i rozpowszechnianie bez mojej wiedzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz